środa, 10 września 2014

Dzień z życia młodej mamy II

   Czas leci nieubłaganie. Dni zamieniają się w tygodnie, tygodnie w miesiące i nim się rodzice obejrzą, w domu zamiast maleńkiego bobaska mają biegającego łobuziaka, który (jeżeli tylko będzie miał ku temu sposobność) wciśnie się w każdy kąt, zaglądnie w każdą dziurę i porwie wszystko, co znajdzie się w zasięgu jego rączek.
   Z naszej kochanej Dzidzi wyrósł kochany, ciekawy świata Brzdąc. Brzdąc ma półtora roku i kocha mówić, choć na razie mowa Brzdąca częściej przypomina egzotyczną mieszaninę japońskiego z chińskim, niż mowę polską. Brzdąc jednak doskonale radzi sobie z tą barierą komunikacyjną, oznajmiając wszelkie swoje potrzeby i zachcianki za pomocą kodu rozpoznawalnego bezbłędnie przez matki na całym świecie - krzyku (a głos Brzdąc ma donośny, oj ma. Świetlana kariera w operze jest niewykluczona ;))
   Poranek. Z pokoju obok dobiegają mnie jakieś dźwięki. Po chwili rozlega się tupot drobnych nóżek i w drzwiach naszej sypialni staje Brzdąc. Zaspana, z króliczkiem w jednej i kocykiem w drugiej rączce, po chwili namysłu bierze rozpęd i tarabani się na nasze łóżko. Unoszę Brzdąca i daję jej buziaka na dzień dobry. Jeszcze przez chwilę wylegujemy się w łóżku, po czym wstajemy, a Brzdąc jak zwykle dostaje niespodziewanego zastrzyku energii, gdy tylko jej stópki dotykają podłogi. Niczym rakieta wystrzeliwuje w stronę łazienki. Skręcam do pokoju Brzdąca (dopiero niedawno, po tygodniu intensywnych porządków udało się nam ten pokój ze składu sprzętów wszelakich zamienić w dziecięcą sypialnię) i wyjmuję z komody czyste ubranie (wczorajsze ubranie właśnie moczy się w wodzie z proszkiem, do której wsadziłam je poprzedniego wieczoru z nadzieją, że tym razem plamy z malin jakimś cudem dadzą się usunąć...).
   Po chwili kieruję się do łazienki. Wchodzę do środka i odkrywam, że zaledwie dwadzieścia sekund wystarczyło Brzdącowi, by pościągać z wieszaków wszystkie ręczniki, opróżnić i porozrzucać całe opakowanie pieluch oraz powyjmować zawartości szafki z kosmetykami. Po kilku minutach, podczas których przebieram i przewijam Brzdąca (przewijanie i przebieranie Brzdąca ostatnimi czasy coraz bardziej przypomina próby opanowania wijącego się węgorza), mała rozrabiaka rusza na podbój swojego pokoju, a ja mam chwilę, by ogarnąć siebie i łazienkę.
   Śniadanie Brzdąc już tradycyjnie zjada w akompaniamencie piosenek, wierszyków i bajek. Gdy recytuję Kaczkę Dziwaczkę (zmieniając głos i strojąc miny) po raz kolejny zastanawiam się, czy aby nie minęłam się przypadkiem z powołaniem i nie powinnam była zostać artystką estradową. Jednego zadowolonego widza miałabym na pewno :) Czasami Brzdąc zje grzecznie całe śniadanko, a czasami już w połowie posiłku z zawzięciem usiłuje wytrącić mi z dłoni łyżkę (wytrącanie łyżki lub łapanie jej w locie to jedna z ulubionych dyscyplin sportowych Brzdąca). W takich przypadkach, jak na resztkojada przystało, dojadam to, czego nie dojadł Brzdąc, a tym samym mam swoje śniadanie z głowy (ze słownika młodej mamy: RESZTKOJAD - gatunek ssaka z rodziny człowiekowatych, którego jednym z podstawowych źródeł pokarmu są resztki pożywienia pozostawione przez młode. Gatunek pospolity, występujący powszechnie na wszystkich kontynentach, w Polsce znany pod potoczną nazwą mama (rzadziej tata)).
   Po śniadaniu usiłuję zasiąść do komputera, by sprawdzić pocztę. Brzdąc na widok monitora momentalnie wpycha mi się na kolana i, wysuwając swój maleńki języczek, sprawdza, ile klawiszy naraz jest w stanie nacisnąć obiema rączkami (sądząc po tym, co zaczyna dziać się na ekranie, jest ich sporo...). Odstawiam Brząca z powrotem na podłogę, na co mała reaguje głośnymi okrzykami protestu. W takich sytuacjach najczęściej z pomocą przychodzi mi niezawodna przyjaciółka wszystkich mam i niań - świnka Pepa. Brzdąc na samo słowo "Pepa" pędem rusza do pokoju, gdzie wspina się na kanapę, układa sobie podusię i kładzie się na niej z wyczekiwaniem spoglądając w telewizor.
   Po bajce bawimy się, czytamy lub wychodzimy na spacer. Brzdąc szczególnie lubi nasze wspólne wyprawy do sklepu, wtedy bowiem po drodze zahaczamy o niewielki plac zabaw. Brzdąc jest ogromną fanką wszystkiego, co buja się lub kręci, i raz posadzona na huśtawce potrafi bujać się bez końca. Dopiero wzmianka o czekających w sklepie borówkach skłania Brzdąca do zejścia z huśtawki (Brzdąc, gdyby miała taki wybór, to zapewne żyłaby tylko o borówkach i rosołku).
   W sklepie Brzdąc na widok stoiska z pieczywem oznajmia krótkim acz donośnym krzykiem, że jest gotowa na przekąskę, i tak do torebki na pieczywo ląduje zaledwie połowa rogalika. Zajęta zakupami dopiero przy kasie zauważam, że pokryta okruchami pasażerka wózka dorwała się także do paczki z dziecięcymi serkami, które nieopatrznie dałam jej do potrzymania. Jakimś cudem zdołała przegryźć się przez czerwoną siateczkę, szeleszczące opakowanie i czerwoną otoczkę. Dokładam obślinioną paczkę napoczętych serków do reszty zakupów, rzucając przy tym kasjerce przepraszające spojrzenie.
   Po powrocie do domu, ledwo położę torby na podłodze, Brzdąc już zabiera się za rozpakowywanie. Moja mała pomocnica wyjmuje zakupy i roznosi je po domu, upewniając się przy tym, że trafią one wszędzie, tylko nie tam gdzie ich miejsce (gdzie jest ten przeklęty jogurt? Jestem pewna, że wrzuciłam go do koszyka. A spakowałam? Jejku, może został w sklepie? Na rachunku jest, zapłaciłam, więc gdzie on się podział?). Tak na marginesie to Brzdąc generalnie z ogromnym zaangażowaniem oddaje się takim czynnościom jak rozpakowywanie, wyjmowanie, rozbieranie, rozkładanie, wysypywanie, lecz niestety wszelkie czynności odwrotne Brzdąca nie interesują. Szczególnie upodobała sobie kosz na recycling, tak więc za każdym razem, gdy wchodzę do kuchni, zastaję na podłodze puste kartonowe opakowania, plastikowe butelki i papiery (taka uwaga dla przyszłych rodziców - nie kupujcie swoim pociechom drogich zabawek, zapewniam was, że im do szczęścia naprawdę wystarczy pusta butelka po Kubusiu).
   Jakiś czas później w trakcie zabawy Brzdąc zamiera w nagłym skupieniu. Doświadczenie nauczyło mnie już, że jest to moment, którego lepiej nie przegapić. Pędzimy razem do łazienki, gdzie Brzdąc z piskiem radości łapie za swoją niebieską nakładkę z Kubusiem Puchatkiem i kładzie ją na toalecie. Po chwili w toalecie ląduje kupa, co nieodmiennie nagradzamy z Brzdącem gromkimi brawami (tak, tak kochani. Ludzie nagradzają oklaskami dobre przedstawienie lub koncert, rodzice maluchów - lądującą w kibelku kupę...).
   Około dwunastej Brzdąc zaczyna przejawiać pierwsze oznaki zmęczenia. Trze oczka, po czym zrywa się i biegnie do kuchni. Tam wspina się na paluszkach, jedną rączką łapie za blat a drugą wskazuje na opakowanie mleka dla dzieci, krzycząc przy tym głośno. Po opróżnieniu butelki Brzdąc kładzie się grzecznie do łóżeczka, przytula swojego króliczka i wkrótce zasypia mocnym snem.
   W dni, kiedy jestem wyjątkowo zmęczona, podążam śladami Brzdąca i padam na łóżko w pokoju obok, częściej jednak zakasam rękawy i biorę się za roboty domowe (niestety, pranie się samo nie zrobi, naczynia same nie umyją, podłoga sama się nie powyciera, a obiad sam nie ugotuje. A szkoda).
   Po mniej więcej dwóch godzinach Brzdąc się budzi, a wkrótce potem z pracy wraca mój mąż. Czasami, gdy zaczynam pracę nieco później niż zwykle, udaje się nam zjeść wspólny posiłek, po czym nadchodzi moja kolej, by wyjść do pracy. Całuję Brzdąca, macham jej na do widzenia i wskakuję na rower. Wracam zazwyczaj późnym wieczorem. Brzdąc już od dawna smacznie śpi. Wchodzę na piętro, zaglądam do sypialni Brzdąca. Za każdym razem, na widok mojego śpiącego aniołka, ogarnia mnie czułość. W takich chwilach zawsze myślę o tym, jaką jestem szczęściarą, że mam zdrowe, kochane dziecko.
   Jak każda matka bywam zmęczona. Czasami opadają mi ramiona, mam ochotę usiąść, zatkać uszy i nie kiwnąć nawet palcem. Zdarza mi się przekląć siarczyście, gdy wchodzę do ciemnego pokoju i następuję gołą stopą na drewniany klocek. Zdarza mi się wydobyć zaginione ciastko z zakamarków kanapy, czy natrafić na wgniecioną w dywan borówkę. Bywa, że wyjście z domu kończy się dla mnie spływającym po plecach potem i wypiekami na twarzy (ostatnio miałam wizytę u lekarza i Brzdąc w poczekalni dał mi porządnie popalić. Uspokajając płaczące dziecko i sprzątając porozrzucane ulotki jak nigdy zapragnęłam stać się niewidzialna. A przecież obiecywałam sobie, że mnie się to nigdy nie przytrafi, że moje dziecko będzie się zachowywać grzecznie. Taaaa...).
   Bycie mamą to ciężka praca, ale jednocześnie przynosi ona mnóstwo szczęścia. Tego zwykłego, codziennego szczęścia płynącego z bliskości z maleńkim człowieczkiem. Obserwuję, jak rośnie, uczy się, odkrywa świat i swoją własną, niepowtarzalną osobowość. Każdy maleńki sukces mojej córeczki to dla mnie ogromna radość. Tupot bosych stópek o poranku, promienny uśmiech, którym mnie wita - takie chwile niczym promienie słońca rozjaśniają mój świat. Lekko nie ma. Ale warto być mamą. Naprawdę warto :)

Przeczytaj także:
Dzień z życia młodej mamy.