czwartek, 29 sierpnia 2013

Konkurs z uśmiechem :)

   Zgodnie z obietnicą mam dla Was kolejny konkurs, w którym nagrodą jest egzemplarz mojej drugiej powieści. Rok szkolny tuż tuż, dlatego też postanowiłam, że tym razem zadanie konkursowe będzie wiązało się właśnie ze szkołą :-)
   Chciałabym, abyście w komentarzu pod tym postem (lub w emailu do mnie - pozostawiam to Wam do wyboru) opisali najzabawniejszą sytuację z czasów szkolnych, jaka się wam przytrafiła. Przygodę, żart, zabawny epizod, śmieszną wpadkę, którą nadal wspominacie z uśmiechem na ustach.
   Tym razem poproszę Was również o pomoc w wyłonieniu zwycięzcy! Pośród wiadomości i komentarzy wybiorę trzy najzabawniejsze historyjki, a następnie poproszę Was o zagłosowanie na jedną z nich. Autor czy też autorka historii z największą liczbą głosów dostanie ode mnie w nagrodę egzemplarz "W poszukiwaniu siebie" z imienną dedykacją. Na Wasze komentarze czekam do czwartku 19-go września, a głosowanie na najzabawniejszą historię, w postaci ankiety na blogu, rozpocznie się w piątek 20-go września i potrwa przez tydzień. O rozpoczęciu i wynikach ankiety powiadomię Was w osobnych postach. Nie zapomnijcie dołączyć do komentarza swojego adresu email! Tym, którzy mogą umieścić informację o konkursie na swoim blogu lub profilu FB, będę bardzo wdzięczna :)
   Wszystkich serdecznie zachęcam do udziału w zabawie! Szkolne wspomnienia czas zacząć!


piątek, 23 sierpnia 2013

To mnie zachwyca: kredą po chodniku

   Z rozrzewnieniem wspominam te beztroskie lata, gdy w czasie długiej przerwy z białymi kredami w dłoniach biegliśmy na szkolne boisko. Rysowaliśmy planszę do gry w klasy, litery, figury i różne dziecięce arcydzieła. Okazuje się, że są na świecie niezwykle utalentowani artyści, którzy tę dziecięcą zabawę zamienili w prawdziwą sztukę. Sztuka chodnikowa (pavement art, chalk art) ma fascynatów na całym świecie, własne festiwale oraz wielu wybitnych twórców.
   Szczególną popularnością cieszą się rysunki 3D, malowane z zachowaniem odpowiedniego odchylenia, dzięki czemu obserwowane z jednego konkretnego punktu tworzą iluzję trójwymiarowości. Jednym z bardziej znanych artystów zajmujących się tego rodzaju sztuką jest Julian Beever.
   Ten urodzony w 1959 roku brytyjski artysta swoją przygodę ze sztuką chodnikową rozpoczął jako uliczny wykonawca w USA, Australii i Europie, kredą zarabiając na swoje podróże. Julian stał się sławny dzięki internetowi, w którym zamieścił 6 zdjęć swoich prac. Choć wykonane były one we wczesnych latach 90-tych, dopiero kilka lat później zostały odkryte i przyniosły mu rozgłos.
   Rysunki Juliana zdumiewają precyzją, kolorystyką i głębią. Artysta, którego głównym natchnieniem są dziecięce fascynacje, w swej pracy opiera się na własnej spostrzegawczości i doskonale rozwiniętej wyobraźni przestrzennej, od czasu do czasu jedynie pomagając sobie siatką w celu zachowania odpowiednich proporcji. Do malowania używa suchych kred pastelowych oraz pigmentów. Zdaniem Juliana kreda jest doskonałym narzędziem artystycznym - jest szybka, łatwa do poprawienia, dzięki czemu pozwala na tworzenie dużego obrazu w stosunkowo krótkim czasie. Ponadto, w przeciwieństwie do farby, jest tymczasowa, a tym samym pozwala tworzyć obrazy w miejscach publicznych.
   Poniżej kilka prac Juliana. Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony artysty: http://www.julianbeever.net/


















   Julian, pytany o to, czy nie żal mu, gdy jego dzieło zostaje zmyte przez deszcz, odpowiada: "Tylko wtedy, gdy jest niedokończone i nie zostało odpowiednio sfotografowane, co zdarza się od czasu do czasu. Dla mnie produktem końcowym jest fotografia, a kreda to jedynie medium. Rysunek utrzymuje się zaledwie kilka dni i w tym czasie obejrzy go być może kilkaset ludzi, podczas gdy zdjęcie w internecie pozostanie na zawsze i może być obejrzane przez miliony".

sobota, 17 sierpnia 2013

Dzień z życia młodej mamy

   Chodzę pomiędzy półkami pełnymi książek. Piękne wydania. Tytuły, na które od dawna miałam ochotę. I wszystkie w promocji! W kieszeni spodni czuję portfel pękający w szwach od nadmiaru niebieskich i zielonych banknotów. Szczęście niepojęte! Z rękami pełnymi książek podchodzę do kasy. Pani kasjerka uśmiecha się, otwiera usta i...
   - Gu gu... aaa... ba ba baaaa!
   "Dziwne" - myślę. -"Brzmi zupełnie jak..."
   Powoli otwieram jedno oko. Potem drugie. Jak przez mgłę spoglądam na stojące nieopodal łóżeczko, w którym, zapewne już od jakiegoś czasu, zabawa trwa w najlepsze. Dzidzia gaworzy radośnie wymachując w jednej rączce pluszowym pieskiem. Co jakiś czas machanie ustaje, a wtedy druga rączka z uwagą studiuje sterczącą z psiej pupy metkę. Zerkam na zegarek. Jest 5.30 rano, a ja niczego tak nie pragnę, jak zarzucić kołdrę na głowę, pozwolić opaść ciężkim powiekom i powrócić do księgarni. "Jeszcze tylko 5 minut" - myślę sobie i wtulam głowę w poduszkę. Gdy ponownie otwieram oczy okazuje się, że z 5 minut jakimś cudem zrobiło się 15, co niestety w żaden sposób nie wpłynęło na ciężkość moich powiek.
   Wstaję i pochylam się nad łóżeczkiem. Dzidzia na mój widok uśmiecha się szeroko. Senność szybko schodzi na dalszy plan w obliczu tego rozbrajającego uśmiechu. To najpiękniejszy moment dnia. Biorę Dzidzię na ręce i wychodzę do łazienki, by ją przewinąć. Chwilę później w koszu ląduje ciężka pielucha, a Dzidzia i ja wracamy do łóżka na poranne cycolenie (ze słownika młodej mamy: CYCOLENIE - ogół czynności matki i niemowlęcia, związanych z karmieniem piersią, przytulaniem, mizianiem, zabawą i gaworzeniem). Takich językowych wynalazków, niezwykle przydatnych w rozmowach z Dzidzią, jest znacznie więcej. I tak mamy na przykład: piciu piciu, cycu cycu, hopa hopa... (nie pytajcie skąd ta tendencja do powtarzania wyrazów - nie mam pojęcia, ale nawet słowo "kupa" powtarzam dwa razy...). 
   Potem przychodzi czas na śniadanie, zabawy, obowiązkowy odcinek przygód baranka Timmy'ego i jego przyjaciół z przedszkola. Tak na marginesie, to od jakiegoś czasu jestem znawcą programów dziecięcych na kanale Cbeebies. Nie mam pojęcia jakie są wiadomości dnia, jak wygląda sytuacja na rynku pracy, która partia polityczna ma przewagę według ostatnich sondaży i co grają teraz w kinach, ale wiem za to, jak zbudować samochód z kartonowego pudełka, rolek po papierze toaletowym i kilku guzików, oraz że kot listonosza Pata ma na imię Jess. Mało tego, ostatnio podczas zmywania naczyń przyłapałam się na nuceniu piosenki z programu Pana Tumble...
   Około dziewiątej nadchodzi czas pierwszej drzemki. Potem pobudka, kaszka, zabawa (w tym obowiązkowo ulubione piosenki Dzidzi - piosenka o kaczuszkach, piosenka o słoniu różowym, piosenka o kotkach... talentu wokalnego nie mam za grosz, ale Dzidzia jest wniebowzięta i za każdym razem nagradza moje fałszowanie szerokim uśmiechem). 
   Po kolejnej drzemce, poprzedzonej (a jakże) cycoleniem, czas na obiad. Od jakiegoś czasu rozszerzamy dietę Dzidzi, tak więc dzisiaj szef kuchni serwuje rybkę z ziemniaczkami, cukinią i marchewką. Czas zachować szczególną ostrożność, gdyż Dzidzi wystarczy chwila mojej nieuwagi, by trącić rączką łyżeczkę z jedzeniem, które z gracją ląduje na podłodze, na krzesełku i na naszych ubraniach. Czasami, gdy Dzidzia weźmie dobry zamach, odnajduję później resztki jej obiadu na kuchennych meblach oraz we wszystkich trudno dostępnych zakamarkach. Jeszcze większa radocha (i bałagan) jest wtedy, gdy Dzidzi uda się złapać czubek łyżeczki i zgnieść jej zawartość w dłoni. Jeżeli nie zareaguję wyjątkowo szybko, zawartość ta w mgnieniu oka znajdzie się na twarzy i włosach Dzidzi (bo akurat zaswędzi ją oko) lub też na leżących w pobliżu zabawkach (które błyskawicznie powracają do łask po chwilowym zainteresowaniu zawartością zmierzającej w kierunku ust łyżeczki). Generalnie im bliżej popołudnia, tym bardziej zaczynam zazdrościć ośmiornicy jej ośmiu ramion.
   Po obiadku czas na spacer, kolejne zabawy, ostatnią drzemkę. W międzyczasie trzeba jeszcze ugotować i zjeść obiad, zrobić pranie, pozmywać naczynia, wytrzeć podłogę... Nic tak skutecznie nie uczy podzielności uwagi i wykonywania kilku czynności na raz, jak macierzyństwo. Odkąd zostałam mamą, zaczynam także naprawdę rozumieć powiedzenie "niby nic a cieszy". Każdy samodzielnie przygotowany i zjedzony przez Dzidzię posiłek cieszy, cieszy każdy uśmiech, każda nowo nabyta umiejętność. Życie młodej mamy to jeden długi ciąg drobnych radości, które zlewają się w jedno wielkie poczucie szczęścia i spełnienia.
   Wieczorem, po kąpieli nadchodzi pora usypiania. W tym czasie Dzidzia, bez względu na to, jak bardzo jest zmęczona, ma zazwyczaj najwięcej do powiedzenia i gaworzy do upadłego. Gaworząc zajmuje się wszystkim, tylko nie spokojnym leżeniem, w związku z czym cały proces nieraz potrafi przeciągnąć się do godziny. W końcu jednak nawet najbardziej wprawiony w gaworzeniu niemowlak ulegnie czarowi cumelka i mięciutkiego kocyka. Zmęczenie daje o sobie znać i Dzidzia zasypia wtulając się w swojego puchatego króliczka.
   Po całym dniu biegania, tańczenia, śpiewania, zabawy, przewijania, oglądania książeczek, naśladowania głosów zwierzątek, recytowania wierszyków i strojenia min, mam chwilę dla siebie. Dwie godzinki to niewiele, ale wystarczy, by w spokoju zjeść kolację, poczytać, popisać trochę lub obejrzeć z mężem jakiś film. O dziewiątej zamykam się w łazience. Zerkając w swoje odbicie w lustrze zauważam przetłuszczone włosy i przypominam sobie, że miałam dziś umyć głowę. Myślę o tych kilku pobudkach, które mnie czekają w nocy i ziewając przeciągle mruczę: "Jutro... zajmę się tym jutro".
   Tak, bywam zmęczona, nie mam czasu na rzeczy, które kiedyś sprawiały mi wiele przyjemności, często zasypiam w połowie filmu, chodzę w uślimtanych ciuchach, każde moje wyjście z domu pod względem przygotowań i planowania przypomina skomplikowaną operację militarną, ale wiecie co? Za każdym razem, gdy patrzę na moją córeczkę dociera do mnie, że przeżywam właśnie najszczęśliwszy okres w moim życiu :-)))

niedziela, 11 sierpnia 2013

Moimi oczami: Baldellou

   Baldellou to niewielkie miasteczko i gmina w Hiszpanii (prowincja Huesca, Aragonia). Według danych statystycznych z 2008 roku tę liczącą sobie nieco ponad 30 km kwadratowych gminę zamieszkuje 116 mieszkańców, co daje zawrotną liczbę 3,81 mieszkańca na kilometr kwadratowy. Baldellou to miasteczko nieco odosobnione, położone na pięknych terenach Pirenejów. Jego mieszkańcy utrzymują się głównie z rolnictwa i hodowli zwierząt, choć w ostatnich latach coraz większą popularnością cieszy się tu także ekoturystyka.
   Baldellou jest niezwykle urokliwym miasteczkiem - wybudowane na wzniesieniu (460 m) z pozostałościami murów obronnych i siecią wąskich malowniczych uliczek, zachowało strukturę ukształtowaną w XVI wieku. Do najciekawszych okolicznych zabytków należą: piękny romański Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, dostojna wieża Pubill wznosząca się ze skalistego kopca, na którym ulokowane jest miasteczko oraz kaplica romańska z XII wieku, ukryta pośród drzew oliwnych i migdałowych w odległości około kilometra od Baldellou.
   Zapewne nigdy nie dowiedziałabym się o istnieniu tego uroczego zakątka, gdyby nie zaproszenie na organizowany tu corocznie zlot fascynatów rekonstrukcji historycznej związanej tematycznie z II wojną światową. Każdego roku w maju miasteczko ożywa, a jego plac i uliczki zapełniają się turystami oraz miłośnikami rekonstrukcji historycznej z całej Hiszpanii. Z Baldellou przywiozłam miłe wspomnienia (w pamięci szczególnie utkwił mi cudowny smak kilku gatunków lokalnych oliwek) oraz mnóstwo zdjęć.















wtorek, 6 sierpnia 2013

Jeszcze się taki nie narodził...

   Hura! Po miesiącach ciężkiej pracy, przeplatanych na przemian euforią i zwątpieniem, chodzeniem z głową w chmurach i uczuciem rezygnacji, po niezliczonych poprawkach i litrach wypitej herbaty (bądź też mocniejszych trunków, gdy akurat zdarzyło się, że biorytm intelektualny nie sprzyjał pracy twórczej), w końcu nadchodzi ten długo wyczekiwany dzień - autor zapisuje ostatnie zdanie swojej książki. Wzdychając siada wygodnie w fotelu, a na ustach rozkwita mu uśmiech zadowolenia. To chyba jeden z najprzyjemniejszych momentów w każdej pracy twórczej. Tak naprawdę jednak pisarz najtrudniejszy etap ma dopiero przed sobą. Oto nadchodzi bowiem czas, by ten owoc ciężkiej pracy, to swoje "dziecko", wypuścić w świat. Czas na znalezienie wydawcy, czas na korektę autorską i, co najważniejsze, czas na zaprezentowanie swojej twórczości czytelnikom.
   Zdarzają się autorzy, którzy do opinii i recenzji czytelników nie przywiązują większej wagi, kierując się w swej pracy założeniem, że "jak się komuś nie podoba, to niech nie czyta". Zazwyczaj jednak opinie i recenzje odgrywają znaczącą rolę w pracy autora, szczególnie początkującego. Te pozytywne stają się źródłem energii i motywacji do dalszej pracy. Negatywne natomiast, choć często stanowią gorzką pigułkę do przełknięcia, pomagają doskonalić warsztat pisarski. Recenzje rzeczowe, zawierające w sobie konstruktywną krytykę, mogą stać się cennym źródłem informacji.
   Opinie i recenzje stanowią także dla autora prawdziwy "egzamin dojrzałości", bo niestety faktem jest, że twórcy bywają dosyć przewrażliwieni na punkcie swojej twórczości, i pisarze nie są tutaj wyjątkiem. I choć większość z nich ma świadomość tego, że trafią mu się nie tylko pochwały, ale także i słowa krytyki, to zdarza się, że nie są na tą krytykę przygotowani. Przyjmowanie krytyki to umiejętność, której trzeba się nauczyć, bo jak głosi pewne mądre przysłowie - jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził. Nieważne, jak mocno autor jest przekonany o genialności swojego dzieła, prędzej czy później znajdzie się ktoś, komu dzieło to zupełnie nie przypadnie do gustu. Niezadowolony i rozczarowany czytelnik ma pełne prawo "zjechać" książkę, i skrzętnie z tego prawa korzysta. I jeżeli autor krytykowanej powieści nie został przez naturę obdarzony skórą nosorożca, to pozostaje mu jedynie zachować spory dystans do samego siebie i do efektów swojej pracy.
   Zwyczaj dziękowania recenzentom za pozytywne recenzje jest dość powszechny, choć nie jest on regułą. Natomiast na temat tego, czy autor ma prawo do obrony swojego dzieła, które zostało skrytykowane przez recenzenta, zdania są podzielone. Jedni uważają, że autor ma do tego prawo, inni natomiast - że powinien być ponad tym i zachować w tym względzie milczenie. Osobiście uważam, że to zależy od formy i treści samej recenzji. Te z rzeczową i konstruktywną krytyką, podobnie jak rozsiane po internecie anonimowe opinie, nie powinny podlegać dyskusjom. Zdarza się jednak, że w recenzji autor natrafi na zdanie, które wyjątkowo go zaboli. Zdanie, które obiektywnie rzecz biorąc w profesjonalnej recenzji znaleźć się nie powinno. Moim zdaniem w sytuacji, gdy jest to oficjalna recenzja docierająca do szerokiego grona odbiorców, grzeczny, prywatny list do recenzenta jest usprawiedliwiony. Taka recenzja bowiem, tak samo jak książka, opowiadanie czy artykuł, powinna spełniać pewne wymogi i kryteria, i pod ich kątem podlegać ocenie.
   Obecnie pisać i publikować może w zasadzie każdy. Siłą rzeczy zdarzają się więc kiepskie książki i słabo napisane recenzje. Dopóki jednak recenzenci piszą teksty szczere i rzetelne, a autorzy przyjmują zarówno pochwały jak i krytykę, starając się wyciągać z nich wnioski na przyszłość, zyskują na tym wszyscy. W szczególności czytelnicy :-)

sobota, 3 sierpnia 2013

Zabójcze połączenie

   W ostatnim czasie na własnej skórze mam okazję przekonać się, że upał na dworze i przechodzące "trzydniówkę" niemowlę w domu to połączenie zabójcze dla twórczego myślenia, tudzież myślenia w ogóle. Od paru dni sklecenie kilku sensownych zdań okazuje się czynnością ponad moje siły. Skupienie przychodzi mi z trudem, dlatego też postanowiłam odpuścić sobie wysiłek intelektualny do czasu, gdy temperatura opadnie, a ja w ciągu nocy ponownie będę w stanie przespać nieprzerwanie przynajmniej dwie godziny. A tymczasem w wolnych chwilach oddaję się niezawodnym w takich sytuacjach odmóżdżaczom - niewymagającej lekturze oraz lekkostrawnym filmom. Z pozdrowieniami dla wszystkich, którym upał daje się we znaki.