czwartek, 30 maja 2013

O przemianie krwi w atrament

   To był dzień jak co dzień. Robiłam akurat porządki, gdy mój wzrok mimowolnie spoczął na bordowym zeszycie, wepchniętym pomiędzy stojące na półce książki. Uśmiechnęłam się na ten widok i chwilę później siedziałam już na krześle czytając wiersze, które pisałam jako nastolatka. Była to dla mnie słodko-gorzka, nieco sentymentalna podróż w labirynt dawnych uczuć i myśli, a gdy skończyłam, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego przestałam pisać poezję.
   Wydaje mi się, że wielu z nas na pewnym etapie swojego życia zakochuje się w poezji. Odczuwa potrzebę, by w ten sposób wyrazić siebie. Niektórzy piszą wiersze będąc dziećmi lub nastolatkami, inni natomiast odkrywają w sobie poetycką duszę dopiero jako dorośli ludzie. Dla jednych kontakt z poezją urywa się w dniu ukończenia szkoły średniej, podczas gdy u drugich raz zrodzona miłość do poezji pozostaje w ich sercach do końca życia.
   Amerykański poeta Thomas Stearns Eliot powiedział kiedyś, że "poezja to przemiana krwi w atrament". Bo czymże innym jest poezja, jeśli nie krążącymi w nas emocjami, które znajdują ujście na papierze w postaci liter? Poezja ujmuje w słowa nastrój, w jakim się akurat znajdujemy, opisuje kotłujące się w nas uczucia - miłość, zachwyt, lęk, szczęście, ból, tęsknotę. Dlatego poezja, w przeciwieństwie do prozy, jest tak prawdziwa. Nie ma bowiem nic bardziej osobistego, bardziej prywatnego niż wiersz. Jest on niczym fotografia. Za pomocą słów zatrzymujemy chwilę - jedyną, ulotną i niepowtarzalną. Mając do dyspozycji całą gamę środków stylistycznych, niektórzy wprawni w swej sztuce poeci potrafią w taki sposób przelać na papier swoje myśli, że czytelnik wzdycha z zachwytem.
   Nie twierdzę, że poezja jest lekka, łatwa i przyjemna. Czasami jest wręcz na odwrót. Poezję trzeba po prostu lubić, trzeba umieć ją smakować - powoli, delektując się każdym słowem. Tylko wtedy jest szansa, że wiersz odkryje przed nami swoje przesłanie. I choć w szkole często uczono nas jedynie słusznych interpretacji, to tak naprawdę pole do popisu jest na tym gruncie szerokie. Możemy swobodnie dać się ponieść myślom. Poezję każdy odbiera na swój sposób, ponieważ tak, jak proza przemawia do wyobraźni, tak poezja przemawia wprost do serca.
   Chciałabym w tym miejscu podzielić się z wami jednym z moich ukochanych wierszy autorstwa Johna Donne, w przekładzie Stanisława Barańczaka (który, moim skromnym zdaniem, w przekładzie poezji nie ma sobie równych):

Waleta żalu zabraniająca

Jak starzec, co łagodnie kona,
Duszy swej "W drogę!" mówiąc z cicha,
A w krąg rodzina zasępiona
Nie wie, czy zmarł, czy wciąż oddycha -

Tak my rozłączmy się łagodnie,
Bez burzy westchnień, łez powodzi:
Popełnia profanacji zbrodnię,
Kto tak miłości swej dowodzi.

Trzęsienie ziemi budzi szczery
Strach i w perzynę kraj obraca,
Lecz kiedy niebios zadrżą sfery,
Nie czyni szkód ich wielka praca.

Kto kocha jak przyziemny sknera,
Ciałem, nie duszą - temu biada:
Rozłąka wszystko mu odbiera,
Co się na jego miłość składa.

Lecz my, miłości tak wspaniale
Pewni, że już nie wiemy sami,
Czym jest - my nie musimy wcale
Stykać się dłońmi czy wargami.

Dwie dusze jedną są istotą,
Więc w czas rozłąki się nie zmienią:
Jak wyklepane w drucik złoto,
Nie przerwą się, lecz rozprzestrzenią.

Są dwie, lecz dwie tak jak ramiona
Cyrkla podwójne; twoja dusza,
Jak igła unieruchomiona,
Jednak wraz z moją się porusza.

I - chociaż w centrum pozostała - 
Gdy ramię w koło się obraca,
W ślad za nim się wychyla cała,
Prostuje się, gdy ramię wraca.

Taka bądź, choć nam nie po myśli
To, że odległym błądzę kołem:
Stałość twa obieg mój uściśli
I każe skończyć, gdzie zacząłem.

   A wracając do moich wierszy, to sama nie wiem, dlaczego już od dawna ich nie piszę. Chyba po prostu nadszedł taki moment w moim życiu, gdy przestałam odczuwać taką potrzebę. Ale nadal lubię od czasu do czasu poczytać dobrą poezję. I być może jestem staroświecka, ale poezja rymowana szczególnie mi się podoba.
   Na koniec, a jakże, coś z mojego bordowego zeszytu. Wprawne oko dostrzeże wpływy pewnego wspaniałego polskiego poety, którego wiersze są mi bliskie. Co prawda po Johnie Donne najpewniej wypadnę blado, ale co tam, raz kozie śmierć :)

W pociągu

Świat za oknem się zmienia,
a ja ze zniecierpliwieniem,
szukając twojego spojrzenia,
otaczam cię swym ramieniem.

Dłoń moja twoich ust szuka,
twe usta szukają mej dłoni.
Niech nikt tu teraz nie puka,
niech każdy od drzwi naszych stroni.

Wśród szumu wagonów - bezciszy-
me ciało twoim się raczy.
I szepczę - gdy nikt nas nie słyszy,
i kocham - gdy nikt nie patrzy.

Świat za oknem się zmienia
w ten dzień gorącego lata,
a my, zagubieni w pragnieniach,
nie widzimy za oknem - świata.

poniedziałek, 27 maja 2013

Żyję podwójnie

   „Kto czyta książki, żyje podwójnie” – ten słynny cytat Umberto Eco od dawna jest stałym elementem artykułów, stron internetowych i blogów poświęconych książkom. Być może dlatego, że w tym jednym zdaniu skrywa się tajemnica tego, co od wieków skłania ludzi ku czytaniu. Bowiem książki nie tylko uczą i wychowują. Nie tylko kształtują naszą wiedzę, światopogląd, język. Książki to wrota. Pogrążając się w lekturze powieści, odwiedzamy świat stworzony przez autora i zaczynamy w nim żyć. Podążamy śladami głównych bohaterów, razem z nimi przeżywamy szereg emocji – zaskoczenie, gniew, wzruszenie. Dobra powieść nigdy nie pozostawia nas obojętnymi na wydarzenia, które rozgrywają się na jej stronach. Kto z nas, po skończeniu lektury, nie miał tego wrażenia, że przez ostatnich kilka godzin przebywał zupełnie gdzie indziej? To zdumiewające, jak wspaniale niektórzy autorzy potrafią za pomocą słów wykreować świat, że zdaje się on być tak niesamowicie rzeczywisty. Odpowiedni dobór słów, plastyczny język, wyraziste opisy i żywe dialogi potrafią zdziałać cuda – w naszej głowie, niczym film, przewijają się sceny. Nasz umysł przekłada język na obrazy i akcja dosłownie zaczyna rozgrywać się na naszych oczach. Na tym polega magia dobrej książki. W przeciwieństwie do filmu, pozostawia ona pole do popisu naszej wyobraźni.
   Myślę jednak, że nie tylko ten, kto czyta książki, żyje podwójnie. Ten, kto je pisze, także. W tym przypadku proces jednak przebiega dokładnie na odwrót – najpierw w umyśle autora pojawiają się sceny, które on następnie stara się przełożyć na słowa. Im wierniej i dokładniej mu się to uda, tym lepsza powieść wyjdzie spod jego pióra.
   Podczas pisania powieści, podobnie jak podczas czytania, spędzam całe godziny i dni w świecie, który sobie wyobrażam. Razem ze swoimi bohaterami przeżywam radość i smutek, miłość i nienawiść, a gdy odrywam się w końcu od pisania, mam wrażenie, jakbym właśnie wróciła z innego wymiaru. Na tym polega potęga wyobraźni i urok słowa pisanego. Dlatego tak wielu ludzi niezwykle ceni sobie spokojne wieczory z dobrą książką. Tego jednak nie zrozumie ten, kto nie czyta. On przeżywa tylko jedno życie.

piątek, 24 maja 2013

Moimi oczami: Park Narodowy Ecrins

   Park Narodowy Ecrins (Parc national des Ecrins) to jeden z dziewięciu parków narodowych we Francji. Ulokowany w południowo-wschodnim rejonie kraju, park obejmuje w większości wysoko położone tereny górskie. Rocznie odwiedza go blisko 800 tyś. turystów. I nic w tym dziwnego. To wyjątkowe miejsce, pełne zapierających dech w piersiach widoków, fantastycznych szlaków górskich, rwących rzek, wodospadów i jezior. Poniżej park Ecrins w moim obiektywie.






Refuge du Gioberney (1650 m)






Refuge du Pigeonnier (2423 m)


   Mnie osobiście Park Narodowy Ecrins urzekł nie tylko swym pięknem, ale także ciszą i spokojem. Miałam to niebywałe szczęście, że podczas swojej kilkunastokilometrowej pieszej wycieczki napotkałam po drodze więcej świstaków niż turystów :-)


   A na koniec tradycyjnie kilka linków do stron, na które warto zajrzeć:

czwartek, 23 maja 2013

Moimi oczami: wybrzeże Norfolk

   Fotografia – magiczny sposób na uchwycenie ulotnych momentów, tych niepowtarzalnych chwil szczęścia lub zachwytu, które błyskawicznie rozpływają się w przeszłości. Robienie zdjęć to moja wielka pasja. Poniżej kilka zdjęć, które zrobiłam na wybrzeżu Norfolk.









   Niezwykle łatwo jest ulec urokowi tego miejsca, pełnego pięknych widoków, ścieżek spacerowych, dzikiego ptactwa oraz urokliwych wiosek rybackich i miasteczek, w których czas jakby zatrzymał się w miejscu.





   Zwiedzającym czas upływa tu leniwie na spacerach piaszczystymi plażami wzdłuż klifów i obiadach w lokalnych restauracyjkach. Warto także wybrać się do Blakeney, gdzie w okresach letnim i zimowym z lornetką w dłoni można podglądać wylegujące się na plaży focze rodziny :-)



   Północna część wybrzeża Norfolk w 1968 roku została uznana za Obszar Wyjątkowego Piękna Naturalnego (Area of Outstanding Natural Beauty) i objęta ochroną. A oto kilka linków do stron, na które warto zajrzeć:

poniedziałek, 20 maja 2013

Cząstkę siebie dać


   Często czytając książkę zastanawiam się, jaka jest jej historia. W jakich okolicznościach autor wpadł na pomysł jej napisania oraz ile czasu mu to zajęło. Przede wszystkim jednak ciekawi mnie, czy pisząc daną powieść autor czerpał pomysły z własnego otoczenia bądź osobistych doświadczeń. Czy główni bohaterowie byli na kimś wzorowani. A może mają w sobie coś z autora? Może lubią te same potrawy? Mają podobne nawyki? Fascynują ich te same rzeczy, łączą podobne wspomnienia? Być może ich perypetie przeplatają się w jakiś sposób z życiorysem pisarza, który ich stworzył? Innymi słowy ciekawi mnie, czy autor w powieści ukrył gdzieś cząstkę siebie.
   Bohaterka Ani z Zielonego Wzgórza, podobnie jak Lucy Maud Montgomery, zdobyła dyplom nauczycielski w Charlottetown. Carlos Ruiz Zafon, od dziecka zafascynowany neogotycką architekturą swego rodzinnego miasta, fascynację ową wyraził w serii Cmentarz Zapomnianych Książek. Markus Zusak w Złodziejce książek wykorzystał historie, które usłyszał od swoich rodziców, pamiętających jeszcze czasy hitlerowskie, a Virginia Woolf, pisząc Orlando, podobno wzorowała się na swojej kochance. Takich przykładów w literaturze jest mnóstwo. Moją bohaterkę i mnie łączy miłość do pisania. I pamiętniki.
   Już jako nastolatka miałam potrzebę pisania, opowiadania, czasem o zupełnie błahych sprawach. To było silniejsze ode mnie. Moje pamiętniki stały się świadkami tego, jak dojrzewałam, jak zmieniał się mój światopogląd. Opisują najważniejsze wydarzenia w moim życiu, ludzi, których poznałam, sprawy, które w swoim czasie zaprzątały mi głowę. Powyklejane najróżniejszymi biletami, upamiętniają moje podróże i wrażenia z nich. Ale nie tylko. Pełne są także pisanych w biegu historyjek, pomysłów, opisów bohaterów, których stworzyłam, rozważań na temat książek, które czytałam i tych, które pisałam. Bohaterka „Niezapominajek” także pisze pamiętnik. Dzięki temu zdołałam ją lepiej poznać i stała mi się jeszcze bliższa. Dając jej cząstkę siebie sprawiłam, że ona sama w pewnym sensie stała się cząstką mnie.
   Pisarz w każdą swoją powieść wkłada wiele serca. Zaprasza czytelnika w swój prywatny świat. To, czy jest on w całości fikcyjny, czy też może są w nim jakieś elementy prawdziwego życia, w wielu przypadkach pozostanie dla czytelnika tajemnicą. Ale cząstka autora niemal zawsze gdzieś tam tkwi. Choćby malutka.

sobota, 18 maja 2013

Dzierganie i patchwork


   Zawsze byłam pełna podziwu dla osób, których pasją jest szycie, szydełkowanie, dzierganie na drutach bądź haftowanie. Lubiłam obserwować moją mamę i babcię podczas takich prac. Pamiętam upchane w babcinej wersalce worki pełne kolorowych włóczek oraz leżące na kuchennej podłodze zwoje materiału, kredy, szpilki i wykroje z Burdy, gdy mama brała się do szycia kolejnej sukienki. Swojego czasu sama nauczyłam się haftować techniką krzyżykową i sprawiało mi to wiele przyjemności. Być może kiedyś do tego powrócę.
   Ale ten post, wbrew pozorom, nie jest o robótkach ręcznych. Jest o pisaniu. A dokładniej rzecz biorąc - o technikach pisania powieści. Zdaję sobie sprawę z tego, że o pisaniu powieści powiedziano i napisano już chyba wszystko. Dziedzinie tej poświęcono niezliczone poradniki, artykuły, kursy, wykłady, strony internetowe i blogi, podejrzewam więc, że jest to temat, na który nic odkrywczego napisać nie zdołam.
   Mimo to chciałam wspomnieć o moich technikach pisania powieści. W moim przypadku bowiem techniki są dwie – albo „dziergam” powieść jak szalik, albo „szyję” techniką patchwork. Dziergając opisuję daną historię systematycznie i chronologicznie, od początku do końca, nie przeskakując przy tym z rozdziału na rozdział. Słowa, jak włóczka, układają się w zdania, zdania w akapity, akapity w rozdziały i tak dalej. Natomiast stosując technikę patchwork writing, piszę najpierw poszczególne sceny, a następnie „zszywam” je w jedną całość.
   Zdarza mi się „dziergać” powieść lub opowiadanie, ale zdecydowanie częściej pisząc opieram się na technice patchwork. Kiedy najdzie mnie pomysł na powieść, w mojej głowie zaczynają pojawiać się sceny. Każdą z nich dopracowuję w wyobraźni, zwracając uwagę na najmniejsze nawet szczegóły, a następnie siadam, by je opisać. Takich scen może się zebrać kilka lub kilkanaście, zanim na dobre zasiądę do pisania. A czasami sceny pojawiają się bez związku z jakimś konkretnym pomysłem. Ot, zauważam coś ciekawego w swoim otoczeniu, usłyszę jakiś zabawny dialog, staję się świadkiem śmiesznego zdarzenia i scena gotowa. Gromadzę takie notatki, bo nieraz okazują się one przydatne podczas pisania.
   Tak czy inaczej, bez względu na użytą technikę, najważniejszy jest efekt końcowy – dopracowana powieść, która czytelnikowi da tyle przyjemności i satysfakcji, ile w zimowy wieczór daje własnoręcznie wydziergany sweter J

czwartek, 16 maja 2013

Pomysł niczym wino


   Była wiosna. Mimo, iż w kraju panował stan wojenny, codzienne życie toczyło się własnym rytmem. Na ulicy Piastowskiej, przed niewielkim warzywniakiem, ustawiła się kolejka ludzi, a  wśród nich młoda dziewczyna. Ręką lekko bujała wózek, w którym siedziała niespełna roczna dziewczynka. W pewnym momencie podeszła do nich starsza kobieta i, pochylając się nad wózkiem, zerknęła na siedzące w nim dziecko.
   - Jakie ona ma niebieskie oczy – odezwała się do matki. – Jak niezapominajki!
   Tym dzieckiem w wózku byłam ja, a ta historia jest jedną z moich ulubionych rodzinnych przypowieści. Lubię sobie wyobrażać, że słowa starszej pani były przepowiednią.
   Niezapominajki od zawsze były moimi ulubionymi kwiatami i, gdy mając siedemnaście lat, zaczęłam pisać kolejną powieść, wiedziałam jaki będzie jej tytuł jeszcze zanim na papierze pojawiło się pierwsze zdanie.
   Zaczęło się od bohaterki. Wyobraziłam sobie młodą dziewczynę, która z powodu tragedii rodzinnej zmuszona jest odnaleźć się w zupełnie nowym środowisku. Zamieszkać z rodziną, o której niewiele wie. Z perspektywy czasu wiem teraz, że nie był to pomysł nowy ani oryginalny. Śmiem nawet dodać, że jest to temat dosyć wyeksploatowany. Ale jako ogarnięta namiętnością do pisania nastolatka, nie patrzyłam na to pod tym kątem. Miałam pomysł, miałam bohaterkę, i nic nie było w stanie mnie powstrzymać. Chciałam spróbować. Wierzyłam mocno w to, że jeżeli dostatecznie się postaram, to zdołam stworzyć coś ciekawego. Opowiedzieć historię, jakiej nie opowiedział jeszcze nikt.
   Czasami jestem pytana o to, jak długo pisałam „Niezapominajki”, a gdy z moich ust pada odpowiedź, na twarzach moich rozmówców pojawia się wyraz zdumienia. Od momentu narodzin mojego pomysłu do ukończenia książki minęło niemal dziesięć lat. Dlaczego tak długo?
   Po pierwsze, przyznaję się otwarcie i bez bicia, dlatego, że jestem beznadziejną perfekcjonistką. Ten perfekcjonizm sprawił, że wpadłam w pułapkę, w jaką wpada wielu początkujących pisarzy – dopieszczałam swój tekst aż do obrzydzenia. Takie wieczne poprawianie wszystkiego skutkowało frustracją i zniechęceniem.
   Po drugie dlatego, że często brakowało mi wiary we własnej siły. Wiary w to, że uda mi się tą powieść dokończyć. Setki razy poddawałam się, zamykałam plik, zeszyt z notatkami, i obiecywałam sobie, że już do tego nie wrócę. A jednak wracałam, podświadomie czując, że jest to historia, którą muszę opowiedzieć, w przeciwnym razie bowiem nigdy nie da mi ona spokoju.
   Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przez ten długi czas pomysł, niczym wino, dojrzewał w moim umyśle. Bohaterowie drugoplanowi pojawiali się i znikali. Zmieniały się miejsca akcji, imiona, wydarzenia i ich chronologia. Liczba notatek zwiększała się z roku na rok. W miejsce odrzucanych wątków pojawiały się nowe. Zdarzało się, że nie pisałam w ogóle przez kilka lub kilkanaście miesięcy. Czekałam na właściwy moment, a kiedy wreszcie nadchodził, potrafiłam spędzać nad tekstem godziny, dni, tygodnie – każdą wolną chwilę, jaką dysponowałam.
   W końcu się udało. Nadszedł dzień, w którym zapisałam ostatnie zdanie i cieszyłam się z tego jak dziecko. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że ktoś kiedyś ten stos kartek zechce wydać. Że spełni się moje najskrytsze, dziecięce marzenie.
   A wracając do naszej rodzinnej przypowieści, to przypomina mi się ona za każdym razem, gdy patrzę na moją córeczkę. Ma takie same oczy jak moje. Moja mała niezapominajka.

środa, 15 maja 2013

Jak się to wszystko zaczęło

   Pewnego letniego dnia razem z rodzicami wybrałam się na wycieczkę. Nie pamiętam, dokąd pojechaliśmy. Pamiętam za to lejący się z nieba żar i małą księgarnię przy jednej z ruchliwych uliczek miasta. Ludzie przepychali się na chodniku, na ulicy zatrąbił jakiś samochód, a ja stałam wpatrzona w okno wystawy. Pożerałam wzrokiem kolorowe okładki książek.
   Księgarnia... Od dziecka miejsce dla mnie niemal magiczne. Od małego kochałam zapach nowo wydanych książek. Nie potrafię obojętnie przejść obok księgarni. Muszę tam zaglądnąć. Choćby na chwilkę. Uwielbiam krążyć pomiędzy półkami, sięgać po ciekawe tytuły, czytać streszczenia.
   Tego pamiętnego dnia weszłam do małej księgarni i namówiłam mamę na kupno książki, która odmieniła moje życie. To był „Błękitny zamek” autorstwa Lucy Maud Montgomery, a ja miałam wtedy dziesięć lub jedenaście lat. Książkę pochłonęłam z wypiekami na twarzy i zapragnęłam więcej. Mój czytelniczy apetyt został rozbudzony i tylko kolejne powieści mogły go zaspokoić.
   Byłam dzieckiem o bardzo bujnej wyobraźni, więc było tylko kwestią czasu, nim miłość do książek zaowocowała kolejną pasją – pisaniem. Pamiętam, leżałam na trawie, wpatrzona w błękitne niebo i upojona kolejną zakończoną właśnie lekturą. W myślach dopisywałam dalsze losy jej bohaterów. Pomyślałam sobie, jakby to było cudownie tworzyć samemu takie postacie. Wymyślać ich perypetie. Tworzyć ich świat od podstaw.
   I tak to się zaczęło. Potrzeba przelania myśli na papier okazała się wyjątkowo silna. Po dziś dzień przechowuję te moje zapiski. Te pierwsze dziecięce próby zmierzenia się z trudnym i wymagającym zawodem pisarza. Większość z nich nigdy nie została ukończona.
   Pierwszą powieść napisałam, gdy miałam szesnaście lat. Pisana piórem zajęła trzy sporej wielkości zeszyty w grubą linię. Jej pierwszym i jak dotąd jedynym czytelnikiem była moja przyjaciółka ze szkolnej ławki. Rok później w mojej głowie narodził się pomysł „Niezapominajek”, ale to już chyba temat na osobną opowieść J

wtorek, 14 maja 2013

Na dobry początek...


     Po kilku tygodniach wahania postanowiłam rozpocząć swoją przygodę z blogiem. Odważny krok dla osoby, która jeszcze do niedawna była całkowicie anonimowa i tą anonimowość bardzo sobie ceniła. Doszłam jednak do wniosku, że już najwyższy czas wyjrzeć ze swojej skorupki J Mam nadzieję, że blog autorski pozwoli mi nawiązać kontakt nie tylko z innymi blogerami, ale także, a może przede wszystkim, z czytelnikami. Zaczynam skromnie i z nadzieją, że szybko ogarnę, o co w tym wszystkim chodzi. A zatem... witam serdecznie J