czwartek, 16 maja 2013

Pomysł niczym wino


   Była wiosna. Mimo, iż w kraju panował stan wojenny, codzienne życie toczyło się własnym rytmem. Na ulicy Piastowskiej, przed niewielkim warzywniakiem, ustawiła się kolejka ludzi, a  wśród nich młoda dziewczyna. Ręką lekko bujała wózek, w którym siedziała niespełna roczna dziewczynka. W pewnym momencie podeszła do nich starsza kobieta i, pochylając się nad wózkiem, zerknęła na siedzące w nim dziecko.
   - Jakie ona ma niebieskie oczy – odezwała się do matki. – Jak niezapominajki!
   Tym dzieckiem w wózku byłam ja, a ta historia jest jedną z moich ulubionych rodzinnych przypowieści. Lubię sobie wyobrażać, że słowa starszej pani były przepowiednią.
   Niezapominajki od zawsze były moimi ulubionymi kwiatami i, gdy mając siedemnaście lat, zaczęłam pisać kolejną powieść, wiedziałam jaki będzie jej tytuł jeszcze zanim na papierze pojawiło się pierwsze zdanie.
   Zaczęło się od bohaterki. Wyobraziłam sobie młodą dziewczynę, która z powodu tragedii rodzinnej zmuszona jest odnaleźć się w zupełnie nowym środowisku. Zamieszkać z rodziną, o której niewiele wie. Z perspektywy czasu wiem teraz, że nie był to pomysł nowy ani oryginalny. Śmiem nawet dodać, że jest to temat dosyć wyeksploatowany. Ale jako ogarnięta namiętnością do pisania nastolatka, nie patrzyłam na to pod tym kątem. Miałam pomysł, miałam bohaterkę, i nic nie było w stanie mnie powstrzymać. Chciałam spróbować. Wierzyłam mocno w to, że jeżeli dostatecznie się postaram, to zdołam stworzyć coś ciekawego. Opowiedzieć historię, jakiej nie opowiedział jeszcze nikt.
   Czasami jestem pytana o to, jak długo pisałam „Niezapominajki”, a gdy z moich ust pada odpowiedź, na twarzach moich rozmówców pojawia się wyraz zdumienia. Od momentu narodzin mojego pomysłu do ukończenia książki minęło niemal dziesięć lat. Dlaczego tak długo?
   Po pierwsze, przyznaję się otwarcie i bez bicia, dlatego, że jestem beznadziejną perfekcjonistką. Ten perfekcjonizm sprawił, że wpadłam w pułapkę, w jaką wpada wielu początkujących pisarzy – dopieszczałam swój tekst aż do obrzydzenia. Takie wieczne poprawianie wszystkiego skutkowało frustracją i zniechęceniem.
   Po drugie dlatego, że często brakowało mi wiary we własnej siły. Wiary w to, że uda mi się tą powieść dokończyć. Setki razy poddawałam się, zamykałam plik, zeszyt z notatkami, i obiecywałam sobie, że już do tego nie wrócę. A jednak wracałam, podświadomie czując, że jest to historia, którą muszę opowiedzieć, w przeciwnym razie bowiem nigdy nie da mi ona spokoju.
   Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przez ten długi czas pomysł, niczym wino, dojrzewał w moim umyśle. Bohaterowie drugoplanowi pojawiali się i znikali. Zmieniały się miejsca akcji, imiona, wydarzenia i ich chronologia. Liczba notatek zwiększała się z roku na rok. W miejsce odrzucanych wątków pojawiały się nowe. Zdarzało się, że nie pisałam w ogóle przez kilka lub kilkanaście miesięcy. Czekałam na właściwy moment, a kiedy wreszcie nadchodził, potrafiłam spędzać nad tekstem godziny, dni, tygodnie – każdą wolną chwilę, jaką dysponowałam.
   W końcu się udało. Nadszedł dzień, w którym zapisałam ostatnie zdanie i cieszyłam się z tego jak dziecko. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że ktoś kiedyś ten stos kartek zechce wydać. Że spełni się moje najskrytsze, dziecięce marzenie.
   A wracając do naszej rodzinnej przypowieści, to przypomina mi się ona za każdym razem, gdy patrzę na moją córeczkę. Ma takie same oczy jak moje. Moja mała niezapominajka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz